Zastanawiałam się, o czym mogłabym i
powinnam napisać dzisiaj, gdy dzień pochmurny, raczej smutnawy, wieści ze
świata raczej trudne. I nieodparcie nasuwa się pytanie, skąd czerpać siłę, moc
trwania mimo wszystko… Te refleksje pojawiają się nie pierwszy raz w tym
miejscu. Odpowiedzi udzielałam samej sobie: – jedynie w Chrystusie! I tego się
trzymam, w Nim pokładam nadzieję i pewność, że jest ze mną, przy mnie i pomaga
pokonać wszystkie trudności.
Ale… jeżeli ktoś nie ma takiej wiary
lub w ogóle jej nie ma, to co wtedy?! Kolejny raz obejrzałam dziś film „Jak być
kochaną” z główną rolą śp. Barbary Kraftówny. Film powstał w 1962 roku, czyli
równe sześćdziesiąt lat temu. O, dziwo, nie zestarzał się i nie stracił na aktualności. I w pewnym sensie daje odpowiedź na postawione przeze mnie
wyżej pytanie. Bohaterka czerpie siłę z miłości – nota bene – do człowieka,
któremu jest raczej obojętna. Ratuje mu życie, ukrywając pięć lat w czasie
wojny… Po jej zakończeniu zostaje oskarżona o kolaborację z Niemcami, a jej
ukochany tak zwyczajnie ją opuszcza, w przekonaniu, że gdyby nie to ukrywanie,
byłby bohaterem. Po latach spotykają się przypadkowo w jakiejś kawiarni i
kobieta kolejny raz proponuje mu opiekę…
Nieważne w tym momencie, jak się film
kończy. Akcent filmu został położony na potęgę miłości! Refleksji nasuwa się
mnóstwo! Nie chciałabym być posądzona o moralizowanie, to nie moja rola! Ale
myślę, że warto nie tylko obejrzeć ten film po raz wtóry i… zastanowić nad swoją
miłością. Przecież ta miłość – to jakby „żywcem wzięta” z "Pieśni nad pieśniami" św. Pawła, o której pisałam kilka dni temu. Tylko taka miłość pozwala i pomaga
trwać przy drugim człowieku.
Wpis: 6 lutego godz. 16: 10