poniedziałek, 30 stycznia 2012

W piątą rocznicę śmierci mojego śp. Brata Mariana…

 31 stycznia 2007 roku o godzinie 6.12 zadzwonił telefon - groźnie i natrętnie! Nie wróżył nic dobrego! Usłyszałam zrozpaczony głos mojej bratowej Teresy: Marian nie żyje! Do dziś go słyszę… Został w pamięci i tkwi jak zadra gdzieś bardzo głęboko w sercu…
Musiało upłynąć sporo czasu, zanim użyłam słowa śmierć… Zawsze posługiwałam się jakimś zastępczym, by oddalić świadomość jego odejścia…
Marian był najmłodszy z naszej trójki; imię otrzymał na cześć Najświętszej Panienki, do której moi Rodzice, a zwłaszcza Mama, mieli wielkie nabożeństwo.
Już od niemowlęcych lat obrósł legendą w rodzinie, bo
urodził się bardzo szybko (w przeciwieństwie do mnie!),
był taki śliczny (w przeciwieństwie do mnie!),
jako dziecko nie sprawiał żadnych kłopotów (w przeciwieństwie do mnie!),
i miał wielkie poczucie humoru (też w przeciwieństwie do mnie!)…
Będąc młodą dziewczyną zazdrościłam mu tych zalet, za które wszyscy go kochali. Upłynęło wiele lat, zanim dojrzałam do przekonania, że Rodzice kochali nas wszystkich, tylko tę miłość okazywali każdemu w inny sposób…
Zresztą szczególna czułość wobec najmłodszego synka miała swoje uzasadnienie… Jako sześcioletnie dziecko ciężko zachorował w wyniku powikłań po za późno zoperowanym wyrostku robaczkowym… Były to najdłuższe miesiące w życiu moich Rodziców… Najdłuższe i najcięższe… Za małego ministranta modliły się całe Pniewy… Lekarze nie rokowali życia… I wtedy moja Mama otrzymała buteleczkę z wodą z Lourdes… (Były to lata pięćdziesiąte, kiedy nie można było wyjeżdżać na Zachód! Uzyskanie wody z Lourdes graniczyło z cudem!) Z ogromną wiarą nasza kochana Mama po kropelce wlewała umierającemu dziecku wodę do ust, mówiąc: Pij, synku, pij, ona cię uzdrowi! I zdarzył się cud! Potwierdził to śp. prof. Roman Drews, bo już nikt nie wierzył, że mały pacjent wyzdrowieje…
Mijały lata… Mój Brat zawsze bardzo dobrze się uczył… Wybrał studia medyczne. Został chirurgiem… Od początku swej pracy związał się z Międzyrzeczem i tu zakotwiczył na stałe… Tutaj poznał swoją przyszłą żonę Teresę – wielką i jedyną miłość życia. Razem stworzyli dom pełen życzliwości i ciepła, dom niezwykle gościnny, dom, który miał zawsze otwarte podwoje dla wszystkich… Marian był duszą towarzystwa… Żartował, dowcipkował, opowiadał ciekawostki… Był radosny i przyjacielski… Chciało się tam przyjeżdżać i po prostu – być z nimi razem. Oboje z Teresą byli jak przysłowiowe dwie połówki jabłka, doskonale pasujące do siebie… Teresa w swej wielkiej miłości była promyczkiem życia swego męża, towarzyszką na dobre i złe, tą, która umiała dzielić wszystkie radości i smutki życia, znosić z anielską cierpliwością humory człowieka już bardzo ciężko chorego…
Ale była wielka miłość i z jego strony… Marian dobrze zdawał sobie sprawę z powagi swojej choroby… Dzisiaj przypominam sobie strzępki naszych rozmów, które dopiero później zrozumiałam… Nie chcę, by Teresa to słyszała… Lepiej, żeby Teresa tego nie widziała (obrzęki na nogach)… Trzeba dbać o Teresę… Zrobiłem porządek w papierach… Chciał chronić swą żonę…
Stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Nikt nie przypuszczał, że tak szybko potoczą się zdarzenia… Wierzyliśmy do końca, że powtórzy się cud sprzed pięćdziesięciu laty; ks. Włodek przywiózł wodę z Lourdes. Niestety, Pan Bóg zdecydował inaczej … - ku naszej rozpaczy!!!

3 lutego 2007 roku odprowadziliśmy Cię, Kochany Braciszku, na ostatnie miejsce spoczynku. Pogrzeb zgromadził setki ludzi - był najpiękniejszym dowodem, jak wiele dla nich znaczyłeś, jak byłeś im bliski… Żegnały Cię nieprzeliczone tłumy wdzięcznych pacjentów, którym ocaliłeś życie; przyjaciół i nas, najbliższych, pogrążonych w smutku i żałobie… Łzy ciekły nie tylko po twarzach bliskich… Przejmujący był widok Teresy z urną i dzieci – Pawła i Joanny!  Uratowałeś życie tylu ludziom, sobie – nie zdążyłeś!
 Nasza Mama bardzo często powtarzała, że niezbadane są wyroki Boże! I właśnie mieliśmy o tym się przekonać…

W perspektywie śmierci wszystko widzi się inaczej – szerzej i chyba bardziej prawdziwie… Został ogromny żal, że tak wiele nie zdążyliśmy sobie powiedzieć… Tak bardzo chciałam, byś mi pomógł w pisaniu naszej historii rodzinnej – nie zdążyłeś! Wierzę jednak, że mi pomożesz w inny sposób, wierzę, że wspierasz nas wszystkich STAMTĄD…